english version

19-03-2023

12-03-2012

wersja polska

Waldemar Jerzy Wajszczuk 0087


Krótka historia wykształcenia i pracy
(uzupełniona wyborem wspomnień)

 

 

 

ul. J. Piłsudskiego 12 – dom i mieszkanie rodziny dr Lucjusza Wajszczuka
ul. H. Sienkiewicza, róg ul. Floriańskej
- budynek Gimnazjum im. B. Prusa w 1923 r
ul. J. Kilinskiego, róg ul. H. Sienkiewicza
- babcia A. Hermanowa prowadziła tu po wojnie restaurację

 

Egzamin maturalny w 1951 r. - Gimnazjum i Liceum im. B. Prusa w Siedlcach

Wykaz absolwentów w latach 1924-2002 http://www.prus.siedlce.pl/old/absolwenci_listaab.php

(...) 1951 r.: Bareja Tadeusz, Brodzik Stanisław, Chaciński Zygmunt, Czarnocki Franciszek, Domański Aleksander, Gajowniczek Witold, Gałach Ryszard, Kołtun Stanisław, Kowalczyk Stanisław, Kublik Władysław, Ludwiczuk Jan, Nasiłowski Jan, Niemczuk Lucjan, Obzejta Wiesław, Oleszczuk Wacław, Pałdyna Jan, Radziwonka Tadeusz, Serafinowicz Stanisław, Silników Stefan, Stachowicz Antoni, Szóstek Stefan, Wiąckiewicz Stanisław, Wyszogrodzki Zbigniew, Anuszkiewicz Kazimierz, Barej Wisław, Borkowski Czesław, Budrecki Zbyszko, Dziadur Jerzy, Iwaniak Waldemar, Jabłoński Zdzisław, Kłopotek Edward, Królikowski Bogdan, Pawlak Stanisław, Pożerski Andrzej, Prekurat Ryszard, Próchenka Bohdan, Prokurat Stefan, Sierakowski Józef, Skibniewski Janusz, Skószewski Stanisław, Toczyski Kazimierz, Włodarczyk Henryk, Wocial Józef, Wrona Eugeniusz, Zieliński Jerzy, Abramowicz Jerzy, Dęć Zdzisław, Głuchowski Jerzy, Gołąbek Adam, Kaczyński Jerzy, Kamiński Bousław, Karaś Tadeusz, Kieliszek Zbigniew, Kokoszkiewicz Józef, Kryszczuk Izydor, Lewczuk Marian, Łaniewski Zbigniew, Majewski Janusz, Pałdyna Zygmunt, Radliński Antoni, Rudaś Józef, Stolarski Stanisław, Skolimowski Jgnacy, Staręga Zbigniew, Wajszczuk Waldemar, Wierzchowski Bogdan, Żelazowski Andrzej, Gąsowski Jerzy, Gogłoza Jan, Górski Stanisław, Gut Julian, Gorgol Marian, Jackowski Zygmunt, Jaszczuk Marian, Kałuski Edmund, Kluczek Józef, Kowalski Stanisław, Kozak Witold, Krasnodębski Stanisław, Kobak Lucjan, Kozioł Antoni, Kulicki Wiesław, Okliński Stanisław, Protasiuk Marian, Radzikowski Arkadiusz, Sassyn Andrzej, Suchożebrski Marian, Szewczyk Jan Władysław, Szkop Jerzy, Szóstek Mieczysław, Wątróbski Tadeusz, Włoga Andrzej, Woyno Ryszard.


 
Dyplom lekarza w 1957 r.
Akademia Medyczna w Warszawie


Szkolenie wojskowe w czasie studiów

Obóz wojskowy w Legionowie k/Warszawy podczas wakacji 1956 roku.
Waldemar (po prawej), jako dyżurny „na służbie”
Po otrzymaniu dyplomu lekarza w 1957 r. – przeniesiony do rezerwy w stopniu podporucznika


 
Praca Kliniczna
Szkolenie Specjalistyczne


Krótki zarys oraz przebieg historii i rozwoju powstania kardiologii
I Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Warszawie
(Prof. dr hab. med. Tadeusz Kraska, Warszawa 2001) http://cardiology.wum.edu.pl/node/84

1. IV Klinika Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej w Warszawie (1954 - 1960, 1962 - 1964), obecnie - I Katedra i Klinika Kardiologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego

(...) W roku 1953 powołano IV Klinikę Chorób Wewnętrznych w Szpitalu przy ul. Nowogrodzkiej. Kierownikiem IV Kliniki Chorób Wewnętrznych został prof. Zdzisław Askanas, który został oddelegowany z II Kliniki Chorób Wewnętrznych z wąską grupą współpracowników (Wanda Mikołajczyk, Cecylia Słucka, Barbara Tenenbaum). Początkowo działalność podjęto w pawilonie VIII, po byłym oddziale wewnętrznym Prof. A. Filińskiego.

Zespół lekarski stopniowo rozszerzał się, dochodzili, a potem odchodzili kolejni lekarze. Byli to: kandydat nauk medycznych E. Mandl, M. Garber, W. Grudzińska, I. Wołoszczuk, K. Jakubowska, J. Walc, K. Borejko-Chodkiewicz, doc. K. Wątorski. Pracowali także jako wolontariusze: J. Jaranowski, K. Jacyna, W. Wajszczuk, M. Stopczyk, T. Kraska, Z. Sadowski, E. Łukasik. Z tych osób w drodze naturalnego ruchu wszyscy stopniowo uzyskali pełne i niepełne zatrudnienie etatowe. Kolejno doszli dalsi: lek. B. Bielecki, W. Serzysko, J. Kuch, L. Ceremużyński, E. Kapuścińska, W. Malanowicz, M. Pieniak. ...

Kierownik Kliniki – Prof. Zdzisław Askanas
i kolega i przyjaciel dr Mariusz Stopczyk
na zjeździe kardiologicznym
Waldemar w Pracowni Wektorkardiograficznej
Kliniki – w głębi Sterokardiograf konstrukcji polskiej

Koledzy z Kliniki

 E. Łukasik, M. Stopczyk, Prof. Z. Askanas,
W. Wajszczuk i M. Garber

M. Stopczyk, E. Łukasik, Prof. Z. Askanas, W. Wajszczuk,
C. Słucka, M. Garber i E. Mandl
M. Garber, K. Borejko-Chodkiewicz, K. Jakubowska,
E. Lukasik, Prof. Z. Askanas i W. Wajszczuk

Wyjazd na szkolenie do Francji – 1959 r.

 


Bilet kolejowy, miejscówka w wagonie sypialnym na trasie Warszawa-Paryż

Szkolenie obejmowało kilkutygodniowy pobyt w Paryżu i pracę w Laboratorium Wektorkardiografii D-ra inz. Renaud Koechlin’a w Paryżu i Surennes k/ Paryża oraz wizyty w innych Klinikach i Laboratoriach w Lyonie, Marsylli i Genewie w Szwajcarii.

Wyjazd na stypendium do USA – 1960 r.


m/s “BATORY”, GDYNIA-AMERYKA LINE


M/S “Batory” odpływa z Gdyni do Montrealu – (pocztówka). Nowy Jork nie przyjmował
wówczas polskich statków z powodu jakichś nieporozumień dyplomatycznych.
 

Pierwsza podróż przez Atlantyk miała miejsce jesienią 1960 r., po otrzymaniu zaproszenia z Tulane University w Nowym Orleanie na stypendium, jako pracownik naukowy w Klinice Kardiologii. Pogoda sprzyjała w czasie tej jesiennej podróży, nie pamiętam jakichś większych sztormów i związanych z nimi przykrości. Jak wszyscy wyjeżdżający wówczas, miałem w kieszeni 5 dolarów USA zakupionych za pozwoleniem w banku. Opatrzność mi sprzyjała, bo zdecydowałem się któregoś dnia uczestniczyć w grze pokładowej – postawiłem „quarter’a” (25 centow) i ... wygrałem kilka dolarów, ile – już nie pamiętam, ale miałem więcej na wydatki związane z jedzeniem w czasie dalszej podroży pociągiem z Montrealu do Nowego Jorku i dalej do Nowego Orleanu. Gra towarzyska na statku nazywała się „Bingo”. Na „Batorym” miałem miejsce w kabinie na najniższym pokładzie, którą dzieliłem ze starym Polonusem z Chicago, wracającym z odwiedzin u rodziny. W wolnych chwilach dużo mi opowiadał i uczył, jak żyć i przeżyć w Ameryce. Między innymi, jak sobie radzić z higieną osobistą – trzeba oddawać „szerty do landry na kornerze”, co znaczyło „oddawać koszule do pralni na rogu”. Zaczęła się wielka przygoda! Przed dotarciem do Montrealu, statek zatrzymał się w Quebec City – była okazja i czas na zwiedzenie.

Z Montrealu, pociągiem do Nowego Jorku. Na krótko zatrzymałem się u znajomych studentów, którymi się uprzednio zajmowałem, jako tłumacz, w czasie ich pobytu na V Światowym Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie w 1955 r. - (przylecieli wówczas z Picasso’wskimi „gołąbkami pokoju”, ale nie chcieli zostać z nami, gdy ich gorąco namawialiśmy, żeby zostali i pomagali nam w budowie... "raju ludzi pracujących"!

W prywatnych rozmowach opowiadali nam o swoich lodówkach, automatycznych pralkach i samochodach, a to chyba było jeszcze przed wprowadzeniem „Szarotek” na rynek w Polsce. Tu, wyjaśnienie dla młodszego pokolenia – to było pierwsze polskie małe przenośne radio lampowe, produkcja 1957 r. (http://www.youtube.com/watch?v=ghCv_PmjSQ8) – ja też posiadałem takie, w kolorze zielonym).

Podróż pociągiem z Nowego Jorku do Nowego Orleanu trwała 3 dni i 2 noce – albo odwrotnie – już nie pamiętam! Miałem osobne, prywatne pomieszczenie, gdzie na noc rozkładało się fotel na łóżko do spania, ale za to zakryta była umywalka i chyba też sedes – w każdym razie trzeba było pamiętać, żeby dokonać wszystkich zabiegów higienicznych i spełnić potrzeby fizjologiczne przed pójściem spać! W pociągu tym okazało się, jak nieobyty byłem z „Dzikim Zachodem”. Po pierwsze – rano śniadanie w wagonie restauracyjnym – za kontuarem ze stołkami barowymi znajdowały się półki i chłodzone szafki, w których były ustawione małe kartoniki i kolorowe pudełeczka z nieznaną zawartością. Zacząłem obserwować sąsiadów – okazało się, że w kartonikach są jakieś wysuszone złociste płatki – (kto mógł przypuszczać wówczas, że był to „cereal” z prażonej kukurydzy), w kartonikach było mleko! Sąsiedzi otwierali pudełeczka, wysypywali płatki do miseczek i zalewali mlekiem, poczem jedli łyżkami. Ja spróbowałem inaczej, bo tak mi lepiej smakowało – wysypywałem płatki w małych ilościach do garści i jadłem bezpośrednio popijając mlekiem prosto z kartoników. Sąsiedzi się zrewanżowali i z ciekawością obserwowali mnie! Nie pamiętam, czy doszło do jakichś rozmów i wyjaśnień? Wygrana na statku suma okazała się bardzo przydatna.

Wspominając łyżki, powyżej, nawraca inne wspomnienie z uczestnictwa w zjeździe Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego w Bydgoszczy w latach 50-tych. Koło sali obrad była sala bufetowa z barem, nad którym był wywieszony dumny napis „Bar z Batorego”. Podeszliśmy z Mariuszem Stopczykiem i zapytaliśmy czy można dostać „whisky”, na co barman-(amator?) odpowiedział: „łyżków" nie mamy, ino noże i widelce”.

Po drugie – wreszcie dojechaliśmy do Nowego Orleanu, było późne popołudnie w sobotę, chyba w połowie października. W wagonie przyjemnie i chłodno. Z walizami - ubrany w garnitur z kamizelką, jasno-niebiesko-szary w delikatne paseczki, specjalnie uszyty na miarę na wyjazd, z najlepszej wówczas osiągalnej wełny manchesterskiej, przez krawca w Siedlcach - idąc korytarzem dotarłem do otwartych drzwi wagonu ... i tu, zaparło mi oddech. Z zewnątrz wdzierał się niesamowity zaduch –  gorąco i nieprawdopodobna wilgotność powietrza. Wcześniej zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, że pociąg był klimatyzowany. Po krótkiej „aklimatyzacji” psychicznej, dowiedziałem się, jak dotrzeć do Tulane University School of Medicine, zdjąłem marynarkę i kamizelkę i powoli ruszyłem na piechotę we wskazanym mi kierunku, dźwigając ciężkie walizy i odpoczywając co kilka minut. Po dotarciu na miejsce, pod wskazanym mi adresem, na 1430 Tulane Avenue znalazłem budynek, w którym o tej porze urzędował w małym holu wejściowym przy centrali telefonicznej sympatyczny starszy pan - chyba był już uprzedzony o moim ewentualnym przybyciu. Przedstawiłem się, on zagadał do mnie w języku „luizjańsko-angielskim” (lokalny dialekt z naleciałościami francuskiego, tzw, „Cajun”). Zrozumiałem, żeby usiąść, odpocząć i czekać cierpliwie – wkrótce ktoś przyjedzie i mnie zabierze i odstawi na nocleg. I tak się stało, ale szczegółów nie pamiętam. Myślałem, że on chyba też miał trudności w zrozumieniu mojego „polsko-brytyjsko-angielskiego z francuskim akcentem”, bo...– początkowo brałem prywatne lekcje w Siedlcach u nauczycielki Polki, która spędziła wojnę w Anglii, później - nie znając francuskiego - praktykowałem w czasie pobytu we Francji rozmawiając z Francuzami po angielsku, i również pewnie podchwyciłem nieco nowojorskiego akcentu rozmawiając z uczestnikami Festiwalu w Warszawie i w Nowym Jorku.

W poniedziałek rano zameldowałem się w Administracji Kliniki Kardiologii, gdzie przydzielono mi pokój do pracy, pokazano pracownie doświadczalne i pomnożono w wynajęciu pokoju. Oczywiście, tanie prywatne „studenckie” kwatery nie były klimatyzowane, a temperatura w Nowym Orleanie dochodziła do 95°F (około 35°C) i wilgotność powietrza do 95%, a pożyczony wiatrak powodował sztywność mięśni rano i bóle reumatyczne. Trudności ze spaniem trwały kilka tygodni, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić!

Budynek Szkoły Medycznej Tulane University, 
gdzie mieściły się pracownie eksperymentalne 
Kardiologii i Patologii (Carmen) – tu się zgłosiłem
po przyjeździe.   

Sąsiedni kompleks budynków Charity Hospital,
który stanowił bazę kliniczną Tulane University
i Luisiana State University (LSU)-budynki te są teraz opuszczone
od czasu zalania wodą podziemnych instalacji podczas huraganu Katrina w 2005 roku.

Medyczne i naukowe aspekty pobytu w Nowym Orleanie są opisane osobno (zobacz) – początkowo podpisany kontrakt przewidywał jednoroczny pobyt, został on jednak przedłużony na dodatkowe 6 miesięcy.

W pamięci pozostało kilka wydarzeń – w kolejności chronologicznej – oraz wrażeń:

- części ubrania (opisanego powyżej) i eleganckie czarne skórzane półbuty, przechowywane w szafie, po obejrzeniu po kilku tygodniach okazało się, że przybrały kolor szmaragdowo-zielony – pokryła je pleśń, ubranie udało się uratować w pralni chemicznej, buty poszły na straty; 

- obok wynajętego pokoju znajdował się obudowany prysznic z żarówką w oprawce, którą się zapalało pociągając za wiszący łańcuszek – chyba system nie był uziemiony, bo jednego razu wróciłem zmęczony, było gorąco, spocony, nastawiłem prysznic, wszedłem, było ciemno więc pociągnąłem za łańcuszek – iskier nie było, ale mnie podrzuciło - udało mi się puścić łańcuszek – może, bo to tylko 120V w USA? Przeżyłem! Nadal nie wiem, kogo winić – czy „dziki zachód”, czy „dziki wschód” i moje i mojej rodziny (z Siedlec) pochodzenie od dzikich Jadźwingów, które insynuował nasz daleki krewny – Kapitan Żeglugi Wielkiej, Urban Krzyżanowski, który w czasie wojny przemierzał Atlantyk zaopatrując Sprzymierzonych w Europie w materiały wojenne;

- serdeczność i gościnność ludzi na Południu USA. Chociaż czasem podejrzewałem również ciekawość – pierwszy „komunista”, który zawitał do tej bardzo tradycjonalnej społeczności, mającej w tamtym czasie mało kontaktów i wiadomości z Europy – (słyszałem, że podobno ktoś się kiedyś pytał, czy to prawda, że w Warszawie w zimie jest dużo śniegu i niedźwiedzie chodzą po ulicach – nie wiem, czy to zmyślone?). Byłem zapraszany wielokrotnie przez różne osoby, nawet na bardzo ekskluzywne bale karnawałowe w czasie Mardi Gras (Tłusty Wtorek przed Środą Popielcową), na które musiałem się pojawiać w wypożyczonym fraku. Było bardzo elegancko, miło i serdecznie, ani przez chwilę nie czułem się nieswojo, chociaż na pewno delikatnie obserwowano moje zachowanie, maniery, i słuchano z ciekawością moich opowieści i odpowiedzi na pytania – ogólne wrażenie: to byli przysłowiowi „Southern Gentlemen” (Południowi Dżentelmeni) – pozostały bardzo miłe wspomnienia i dużo sentymentu do tamtych stron i tamtych ludzi. (Również, mam nadzieję, że nie zrobiłem wstydu „przodkom-Jadźwingom”!);

- osobno muszę tu wymienić Profesora, Kierownika Kliniki Kardiologii, dr George’a E. Burch’a (w USA na ogół się nie używa na co dzień tytułu „profesor”) i jego rodzinę – był to światowej sławy kardiolog, mistrz diagnostyki przy-łóżkowej („badania dodatkowe służą tylko do poprawienia precyzji diagnozy ustalonej uprzednio na podstawie wywiadu i badania chorego”). Charakteryzowała go wielorakość zainteresowań (zobacz poniżej), staranność, uczciwość i dokładność w prowadzeniu prac naukowych – żadna niedopracowana publikacja nie opuściła jego biurka przed wielokrotnym sprawdzeniem jej rzetelności i prawdziwości. Był wspaniałym szefem, nauczycielem i dbał o współpracowników. Niedawno ukazała się jego biografia, napisana (pośmiertnie) przez jego córkę, w której jest też wymienione moje nazwisko – otóż byłem kiedyś zaproszony do jego domu na obiad, jego syn wspomina tam, że „po tym obiedzie robił mu wymówki, że zadawał (mnie, jak również innym) tyle pytań, że najprawdopodobniej nie miałem czasu jeść i wyszedłem głodny!” W pracy, dostęp do doktora Burcha kontrolowała jego sekretarka, Miss Juanita Arbour (niewątpliwie pochodzenia francuskiego), a prace zespołu laboratoriów eksperymentalnych i naukowych oraz wszystkie aspekty publikacji były nadzorowane (surowo) przez Miss Ruth Ziifle (niewątpliwie pochodzenia niemieckiego). Obie Panie zajmowały się również ułatwianiem życia przybyłym z dalekich stron zagranicznym i obcojęzycznym gościom i współpracownikom – za co im też tu jeszcze raz wyrażam wdzięczność. Inną, bardzo pomocną osobą był Ralph Millet, inżynier-elektronik, który konstruował i doglądał aparatury rejestracyjnej. Manuskrypty prac konsultował profesor fizyki, James Cronvich.

Osobna kategoria wspomnień i wrażeń wiąże się z innymi, bardzej prywatnymi wydarzeniami:

- Kilka tygodni po przyjeździe do Nowego Orleanu, pracując przy biurku w moim pokoju, usłyszałem jakieś kroki i później dyskusje i przytłumione śmiechy tuż za moimi drzwiami – na drzwiach była tabliczka z moim imieniem i nazwiskiem. Okazało się, że za drzwiami stała grupka pracowników Zakładu Patologii, w której również była Carmen (moja przyszła żona), jej koleżanki i jej szef, Kierownik Pracowni Mikroskopii Elektronowej – pracowali właśnie wspólnie z doktorem Burch’em nad diagnostyką mikroskopową zakażeń wirusowych w mięśniu i zastawkach sercowych – pracownia była w tym samym budynku, piętro niżej. Idąc, czy wracając z lunchu, zauważyli tabliczkę z tym dziwnym nazwiskiem i zaczęła się dyskusja, którą usłyszałem. Udało mi się później zlokalizować pracownię Carmen i ... tak się zaczęło!

Nad jeziorem Pontchartrain w Nowym Orleanie
[easy-going? – but determined!]

Carmen przy mikroskopie elektronowym
[rebel, independent, intelligent, smart, romantic
and sexy! Stubborn? – it comes with the first two]

 - W Nowym Orleanie napotkaliśmy Polaków – starsze małżeństwo, nie pamiętam nazwiska, kontakt był krótki, bo wkrótce wyjechali. Przed wyjazdem skontaktowali nas z inżynierem Iwo Pogonowskim, który pracował wówczas w jednej z dużych firm naftowych. Właśnie niedawno sprowadził żonę z Polski, która była lekarzem i specjalizowała się w radiologii w sąsiednim Charity Hospital. Magda dostarczała mi zebrane przez siebie, niewykorzystane bezpłatne karty obiadowe do stołówki szpitalnej, (dotąd wspominam wspaniałe „gumbo” – gęstą zupę, przyprawioną na ostro, z jarzynami i „owocami morza”) – każdy zaoszczędzony grosz zwiększał szansę na zakup wymarzonego samochodu w drodze powrotnej do Polski. Mieszkali w tej samej okolicy, więc Iwo podwoził mnie po pracy do domu – do czasu, gdy kupiłem sobie używanego Forda, model z roku 1956, był odmalowany, miał nowe opony i wkładki hamulcowe – ćwiczyłem prowadzenie nocami, w weekendy, na pustych ulicach. Prawo jazdy zrobiłem w Polsce przed wyjazdem, ale to głównie były wykłady i jak reperować, zmieniać świece itp., a tylko kilka (drogich) godzin jazdy za kierownicą, omijając tramwaje w Warszawie. Robiliśmy później z Carmen wiele ciekawych wycieczek po okolicy („Bayou Country” – tj bagna i osady w rozlewiskach rzeki Mississippi) i na Florydę. Carmen początkowo zastanawiała się, dlaczego ja tak powoli jeżdżę?

- Inne osoby, które się przyczyniły do umilenia naszego pobytu w Nowym Orleanie, to przyjaciele Iwo i Magdy - młody prawnik Andre Trawick i jego żona, pochodzenia ukraińskiego – oboje bardzo mili, gościnni, serdeczni i uczynni – on pomógł nam zaaranżować ślub cywilny przed wyjazdem do Polski. Chirurg z Tulane Medical School, dr Isaacson z żoną wielokrotnie zapraszali nas do siebie – byli bardzo aktywni w grupie opiekującej się osobami przybyłymi z zagranicy do pracy i na studia na Uniwersytecie.

- Osobna grupa osób, to członkowie Klubu Portorykańskiego w Nowym Orleanie. Niektórzy, to koledzy szkolni Carmen lub osoby pracujące na Uniwersytecie – spędzaliśmy wspólnie weekendy lub uczestniczyli w „grillach” i innych spotkaniach - zobacz.

A te, jeszcze bardziej prywatne wspomnienia dotyczą:

French Quarter w Nowym Orleanie w dzień i w nocy

- w okresie karnawałowym mialy miejsce prywatne spotkania i potańcówki, na które zbierało się zazwyczaj co najmniej 100 osób, zaproszonych lub niezaproszonych, ale zawiadomionych przyjaciół i znajomych, ich przyjaciół i znajomych oraz znajomych znajomych.. Zasadą uczestniczenia było: zaproszenie, zawiadomienie albo otrzymanie tej wiadomości inną drogą i przyniesienie z sobą alkoholu (popularne były tzw. „piersiowki” - płaskie flaszki w kieszeni marynarki!), w objętości i ilości odpowiadającej zaplanowanej konsumpcji – gospodarze (a częściej „gospodynie”) dostarczały lodu, papierowych naczyń, „soft drink’ow” do mieszania oraz zakąsek, zazwyczaj w postaci chipsów i paluszków. Najbardziej popularne były lokalizacje w „French Quarter” (najstarszej dzielnicy Nowego Orleanu, inaczej zwanej w tradycji francuskiej „Vieux Carre”) – Carmen i koleżanki wynajmowały tam w tym okresie duże mieszkanie na jednej z głównych ulic. Uczestniczyli w nich głównie studenci medycyny, młodzi pracownicy laboratoriów uniwersyteckich, personel szpitalny, znajomi i przyjaciele (włącznie ze stewardessami linii lotniczych, odpoczywającymi w Nowym Orleanie). Również, zazwyczaj odwiedzano kolejno tego samego wieczoru kilka takich spotkań towarzyskich - „parties”. Na jedną z tych „party” zostałem i ja zaproszony (wkrótce po przyjeździe – zobacz powyżej - i jak by to nie ulec ich urokowi?).

- inne – mniej chwalebne wspomnienie. W czasie następnego pobytu w Nowym Orleanie [1964/65 r.], po jednym z takich spotkań [związanych ze spożyciem mieszanki Bourbon Whisky i 7-up, której później już unikałem], w towarzystwie Carmen i jej koleżanki z Puerto Rico, również mieszkającej w Nowym Orleanie i pracującej w Louisiana State University - Irmy Almodovar i nowo-poznanego, przybyłego niedawno z Polski do Tulane lekarza z Gdańska, Włodka Janczakowskiego, w drodze do domu umknąłem im, pędząc ulicami „French Quarter” – nie mogli mnie złapać, ale po kilku(nastu?) minutach zatrzymałem się wyczerpany. Dojechaliśmy szczęśliwie do domu – następne, co pamiętam, to był poniedziałek rano. Irma i Włodek [teraz „Joe”] później się pobrali, jesteśmy chrzestnymi ich synów a oni naszych i nadal się odwiedzamy). 7-up było ulubionym napojem mojego Ojca, gdy Rodzice później przyjeżdżali nas odwiedzać w Albuquerque w Stanie New Mexico i w Wilmington w Delaware.

Wieczory w French Quarter w Nowym Orleanie

- wieczornych spacerów po sławnej starej dzielnicy Nowego Orleanu, „French Quarter” – pełnej barów z zespołami grającymi nieporównywalny „Dixieland” - nowo-orleański jazz, odwiedzając kluby jazzowe: sławnego klarnecisty Pete’a Fountain’a i kornecisty Al Hirt’a, lub słuchając zespołu George’a Lewis’a w Preservation Hall. W innym klubie (Pat O’Brien Bar) podawano drinki – „Hurricane” (Huragan) – mieszanka alkoholi i soków na lodzie w szklanym pucharze o objętości okolo 3/4 litra z nazwą klubu, do zachowania na pamiątkę – mało kto dał radę wypić dwa takie drinki! Konsumpcja była dozwolona chodząc po ulicach French Quarter.

- uczestnictwa, jako widzowie, w sławnych paradach zamaskowanych „przebierańców” na fantastycznie udekorowanych wozach i rozrzucających garściami szklane kolorowe naszyjniki (w tamtym czasie made in Czechoslovakia” – sprawdzilismy!). Znane one są, jako obchody „Mardi Gras” (tłusty wtorek!).Było ich dużo i odbywały się w „French Quarter” i okolicy przez kilka kolejnych dni i wieczorów poprzedzających Środę Popielcową. http://www.dailymotion.com/video/xecfmb_take-a-tour-of-new-orleans-louisian_travel

Parady uliczne w Nowym Orleanie w okresie Mardi Gras

- długich wieczorów w kawiarence na , (lub Decatur street) – wiele lat później nie mogliśmy już jej odnaleźć, z świetną mocną kawą, płatnym „samograjem” (25 centów) z wyborem  romantycznych popularnych melodii – nasza (moja) ulubiona była „Greenfields” –

“En Mi Viejo San Juan”


 

“Greenfields”

Zobacz na YouTube   Zobacz na YouTube

- w pracowni doświadczalnej, w eksperymentach na zwierzętach pomagał mi (tzn. początkowo instruował i uczył) bardzo sympatyczny, uczynny i miły laborant – Murzyn (teraz, polityczno- poprawnie, było by - Amerykanin Afrykańskiego Pochodzenia) - Ernest Watson, zwany przez wszystkich po nazwisku „Watson”. Mieszkał on chyba w jednej z podmiejskich osad zamieszkałych głównie przez Murzynów. Odbywały się w nich często w sobotę wieczorem lokalne amatorskie „jam sessions”. Zostaliśmy tam kiedyś zaproszeni przez niego. W ciemnościach, jadąc przez Bayou Country wzdłuż potężnej rzeki Mississippi, przy świetle księżyca, opary wznoszące się ponad ziemią lub wodą, mchy i ljany zwisające ze starych drzew wzdłuż wąskiej polnej drogi wysypanej drobnymi muszelkami po jakichś słodkowodnych małżach, po których samochód posuwał się z głośnym chrzęstem z pod opon – wreszcie w dali dojrzeliśmy płonące duże ognisko, tańczących ludzi i dźwięki muzyki z dominującymi trąbkami, saksofonem i klarnetem. Witano nas serdecznie, czas upłynął milo i szybko – pora wracać. Nikt nie myślał wówczas w kategoriach antagonizmów rasowych (były tylko ciekawe różnice kulturowe), ani nie było obaw przed wyjazdem tam nocą, lub o bezpieczeństwo poruszania się nocą po Nowym Orleanie. Był to okres już po zniesieniu segregacji rasowej, ale jeszcze się widywało napisy (niezamalowane?) – „tylko dla Czarnych” - przy wejściach do niektórych kin, barów lub tanich jadłodajni, również w tramwajach W czasie wizyty w Nowym Orleanie 20 lat później ostrzegano nas przed wychodzeniem poza bezpieczny obręb „French Quarter”.

- podobało mi się, że ludzie przychodzący do kościoła na msze byli „odświętnie” ubrani - kobiety i dziewczęta w eleganckich sukienkach, kapeluszach i białych rękawiczkach, mężczyźni w marynarkach – jak na eleganckie przyjęcie. Co nieco raziło – u bardzo młodych nastolatek - szminka i lakierowane paznokcie. (Teraz - przynajmniej w naszej okolicy - przeważają spodnie, szorty, tenisówki i drukowane podkoszulki, a u nastolatek – półobnażone piersi, brzuszek i pośladki – ładne, ale w kościele? – co za kontrast – a to tylko 50 lat minęło!

- inne „inności” – to grube, ciężkie przewody energetyczne i telefoniczne rozwieszone między słupami, również na głównych ulicach tego wielkiego miasta – pewnie z powodu jego położenia na podmokłych terenach, i łatwiej i taniej je reperować po licznych powodziach i huraganach?

- młodzi lekarze na szkoleniu i studenci palący cygara w szpitalu, często - robiąc obchody w salach chorych. Charity Hospital miał duże, wielo-łóżkowe sale dla biedniejszej ludności Nowego Orleanu i okolic, i tam to szczególnie raziło.

- częstym widokiem na ulicy byli młodzi ludzie, a w szpitalu studenci i młodzi lekarze, noszący długie szorty, do kolan - zwane „bermudy”. Taka była moda - był to dziwny widok, sprawiał wrażenie dysproporcji między długością tułowia i dolnych kończyn. Niewątpliwie było to wygodne ze względu na gorący klimat, ale wyglądali (w moich oczach), jakby im nogi zanikały. - zastanawiałem się, czy to może już (przyspieszony) wpływ ewolucji i wyniki wieloletniego jeżdżenia samochodem, zamiast chodzenia? Ja byłem przyzwyczajony do krótkich spodenek harcerskich, które pozwalały w tym wieku chwalić się wysportowanymi kwadrycepsami. (Ta moda nadal istnieje u mężczyzn i ja odnoszę stale to samo wrażenie [„zaniku”]. Ciekawe, czy ktoś przeprowadził badania na ten temat? Co gorsze, u starszych – z dużymi brzuchami [od piwa?] z nawisem nad paskami do spodni - wyglądają one jeszcze gorzej.) Inna (dla mnie) też była moda na noszenie obuwia bez skarpetek – (stać ich na pewno było na kupienie skarpetek, ale podobno, była to moda weekendowa – „na luzie, po sportowemu”). (Później, wszechobecne stały się tenisówki [które mi się kojarzyły z dostatkiem i grą w tenisa, jeśli były czyste, albo ze skrajną nędzą - wyciągnięte ze śmietnika, gdy były brudne], i czapki bejzbolowe – w domu, w restauracjach i w innych miejscach publicznych).

 - niemalże powszechne żucie gumy – w domu, na ulicy, w urzędach, za okienkiem w banku, w szpitalu, .... a nawet w kościele – nieustannie. Natrętnie nawracał i prześladował mnie widok z młodości, gdy wyglądałem z okien pociągu, jadąc na Święta lub w odwiedziny do Rodziców do Siedlec, a później jadąc samochodem szosą, a po obu stronach zielone łąki, a na nich soczysta trawa. Stały tam, lub leżały, pojedynczo, lub stadami – piękne łaciate krowy ... i powoli żuły, żuły, żuły, żuły .... Miały duże, zamglone oczy i bezmyślne spojrzenie, (albo mi się tak wydawało?).

- poza tym, ludzie, zwierzęta i insekty były takie same, lub podobne – oprócz ... ogromnych, utuczonych i błyszczących karaluchów, które biegały między trawnikami na zadrzewionych ulicach albo spadały z gałęzi wprost pod nogi przechodniów lub na nich. Były również u mnie w pokoju – jedzenie trzeba było trzymać w szklanych słojach. Ale nie miało to nic wspólnego z czystością, jak w naszej szerokości geograficznej w Polsce, ale było normą dla subtropikalnego klimatu. Aligatory oglądałem z odległości.

Puerto Rico, Meksyk i z powrotem do Polski -1962

Po wypełnieniu zobowiązań i zakończeniu pracy w Klinice doktora Burch’a w Nowym Orleanie nadeszła pora na pakowanie walizek. Wyjazd nastąpił chyba w kwietniu 1962 r., po uprzednim ślubie cywilnym w Nowym Orleanie i zamówieniu samochodu Simca Etoile, do odbioru wraz z wszystkimi papierami (ubezpieczenie itp.) w Paryżu. Wyżej wymienione walizki zostały uzupełnione dwoma kuframi, które płynęły z nami przez Atlantyk, a później do Polski, do odbioru w Gdańsku. Dokument ślubu cywilnego był wówczas niezbędny do rezerwacji wspólnej kabiny na statku – frachtowcu, którym wypłynęliśmy z Nowego Orleanu.

Przed Świętami w poprzednim roku (1961) udałem się z Carmen do Puerto Rico, żeby się przedstawić jej Rodzicom i uzyskać ich zgodę i błogosławieństwo na nasz ślub.

Rodzice Carmen z wnuczkami

Ojciec Juan i Matka Carlina odprowadzaja ja na lotnisku

W drodze powrotnej z Puerto Rico wstąpiłem do Meksyku, gdzie za rekomendacją doktora Burch’a odwiedziłem Instytut Kardiologii (Instituto National de Cardiologia) w Mexico City, którego dyrektorem był Dr. Ignacio Chavez, kardiolog światowej sławy, www.cardiologyjournal.org/en/darmowy_pdf.phtml?id=104&indeks. Tam również poznałem Prof. Demetrio Sodi-Pallares’a – elektrofizjologa, który był szeroko znany w tym okresie w związku z leczeniem zawałów serca dożylną „mieszanką polaryzacyjną” i Prof. Enrique Cabrera, który był elektrofizjologiem i jednym ze światowych autorytetów wektorkardiografii. Oprócz Mexico City zwiedziłem Tasco (sławne z kopalnii srebra) i słynne Acapulco nad Pacyfikiem.

W drogę powrotną z Mexico City do USA wyruszyłem autobusem, jedząc podczas krótkich postojów w przydrożnych restauracyjkach wraz z tubylcami - bez żadnych kłopotów załądkowych. Podróz była długa, rano po obudzeniu się w autobusie, z dużym zdziwieniem zauwazyłem, że mijane ogromne kaktusy saguaro są pokryte śniegiem – niesamowity widok! Obolały, po wielu godzinach jazdy, dojechałem do Houston w Teksasie, gdzie odwiedziłem Pogonowskich, którzy się tam przenieśli w międzyczasie i pożyczyłem pieniądze na bilet na dalszą podróż samolotem do Nowego Orleanu – miałem juz dość autobusu!

Po około dwu tygodniach od wypłynięcia z Nowego Orleanu dotarlismy do Saint-Nazaire na zachodnim wybrzeżu Francji, zatrzymując się po drodze w Jacksonville na Florydzie i w Nowym Jorku. Podróż przez Atlantyk była relaksująca, pogoda dopisała. Z Saint-Nazaire dotarliśmy pociągiem do Paryża, gdzie zatrzymaliśmy się na kilka dni u inz. Ranaud’a Koechlin’a, (śpiąc na materacach na podłodze) – na śniadanie była kawa i świeże bułeczki-baguettes, sery i jogurt ze sklepu spożywczego na parterze tej kamienicy, w ciągu dnia – różnie. Po kilku dniach, po odebraniu samochodu, Lya, znajoma Renaud’a odwiozła nas do granic Paryża – ja nie odważyłem się wówczas prowadzić w tym mieście - wyruszyliśmy na objazd, przez Orleans, Burges, Clermont-Ferrand, Vienne, Avignon do Marsylii, a potem wzdluz Riwiery do Monako, Genui, Wenecji i na północ przez Innsbruk, Salzburg i Wiedeń - do Polski. Na granicy czechoslowackiej, niestety, „pozbyliśmy” się części naszych oszczędności, które poszły na opłacenie wizy tranzytowej – chcieliśmy się zatrzymać na nocleg i zwiedzić Bratyslawę, ale nam nie pozwolono – o świcie przekroczyliśmy polską granicę. Straż graniczna i celnicy przyjęli nas bardzo serdecznie, a więc Carmen miała pozytywne pierwsze wrażenia z Polski. Po krótkim odpoczynku w przygranicznym miasteczku u znajomych moich Rodziców wyruszyliśmy w dalszą podróż do Warszawy.

Znowu w Polsce, 1962 – 1964

Po powrocie zaczął się gorączkowy okres przygotowań do ślubu kościelnego, który odbył się w czerwcu w Kościele SS Wizytek (pod wezwaniem Opieki św. Józefa Oblubieńca Niepokalanej Bogurodzicy Maryi) na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Przyjęcie weselne z uczestnictwem Rodziny i małej grupki przyjaciół miało miejsce w pobliskim Hotelu Bristol. (Nieco później dowiedzieliśmy się, że w tym samym kościele kilka miesięcy wcześniej brał ślub mój młodszy kolega ze studiów, Ferdynand X. Radziwiłł z jakąś księżniczką belgijską.)

W Klinice witano mnie, jednocześnie, - serdecznie (prywatnie) i - raczej chłodno (oficjalnie). Najwidoczniej, dla oficjalnych władz, które „czuwały” (a był to ponury okres), byłem „napiętnowany” lub „skażony” Kapitalistycznym Zachodem i nie wypadało pokazywać zbyt dużo entuzjazmu dla moich doświadczeń i nowych kwalifikacji. Niektórzy koledzy odwiedzali nas często w domu przynosząc symboliczne kwiatki albo słodycze dla Carmen i „całując rączki”, co jej się bardzo podobało – Polish Gentlemen! Wkrótce po powrocie powołano mnie do wojska na przeszkolenie i Carmen została sama w Warszawie, ale z pomocą mojej Siostry Anny, Mamy dojeżdżającej z Siedlec i sąsiadów dawała sobie jakoś radę ucząc się języka i robiąc zakupy – najgorzej było z gramatyką, bo to: jajko, jajka, jajek, jajkami..., pączek, pączki, pączków, pączkami..., masło, słoma itd – zupełny obłęd. Sprzedawczynie w pobliskim spółdzielczym sklepie żywnościowym były bardzo zaangażowane i pomocne. Nadeszła zima, a ja jeszcze nie wróciłem ze szkolenia w Łodzi i trzeba było palić w piecu. Piękne, ogromne kaflowe piece, ale węgiel był w piwnicy pod domem. Trzeba było przynosić w kubełkach, ale na szczęście była winda. Problem był, że było trudno rozpalić, a piec czasem „wybuchał” w związku z dużą ilością pyłu węglowego zmieszanego z kiepskiej jakości węglem – piekło i sadza w całym mieszkaniu! (Polakom nie trzeba tego wyjaśniać!). Raz zaprosiliśmy przyjaciół na obiad, miała być potrawa portorykańska, zakupiliśmy na ryneczku jakiegoś ptaka, miał to być kurczak ale okazało się, że to była stara kura – po dlugim gotowaniu nadal nie można było przeżuć twardego mięsa – ale przyjaciele prawili komplementy!

Nowym samochodem jeździliśmy do Siedlec do Rodziców na week-endy i Święta. Nadeszła „zima stulecia” - samochód „przeżył” zaparkowany na podwórzu bloku mieszkalnego, tylko wewnątrz pękła od mrozu plastykowa ramka wokół jednego z okien w drzwiach – Carmen też, ale musieliśmy wszyć podwójną warstwę watoliny do jej (sztucznego) futerka i „opakowywać” ją szczelnie do wyjścia.


Siedlce, 1962 r. – w mieszkaniu Rodziców Waldemara

Ja wróciłem na poprzednie stanowisko młodszego asystenta w mojej Klinice Kardiologii. Rutynowa praca kliniczna była połączona z pracą eksperymentalną i próbami zaadaptowania metody wektokardiograficznej do rejestracji rozchodzenia się pobudzenia elektrycznego na powierzchni serca i trój-wymiarowej rejestracji w mięśniu serca (królika). Celem tej pracy było uzyskanie tytułu doktora medycyny. Brałem również udział w pracy zespołu eksprymentalnego pod kierownictwem profesora, ale tu przydzielono mnie do golenia psów. Koledzy partyjni grali tu pierwsze skrzypce. Współpracowaliśmy równiez z inż. Józefem Cywińskim nad próbami izolacji i rejestracji „komponenty prądu (potencjału) stałego” – w odróżnieniu od prądów (potencjałów) zmiennych, jak w załamkach EKG – w mięśniu serca w normie i w sytuacjach patologicznych. Tematy te były wykańczane już po ponownym wyjeżdzie do USA. Niestety nie udało się ich dokończyć i obronić pracy doktorskiej w Polsce.

Po krótkim okresie „aklimatyzacji” zaczęliśmy się rozglądać za zatrudnieniem dla Carmen. Okazało się, że w Zakładzie Patologii Akademii Medycznej na rogu ul. Chałubińskiego i ul. Oczki zainstalowano niedawno mikroskop elektronowy i kwalifikacje Carmen były dla nich bardzo przydatne. Personel naukowy w większości znał język angielski, a niższy jakoś się z nią kontaktował. Przyjęli Carmen i opiekowali się nią bardzo serdecznie, dzieląc kanapkami i parząc herbatę. Moja Klinika była niedaleko i często spotykaliśmy się na południowy posiłek w stołówce szpitalnej. Przysmakiem Carmen był makaron z kruszonym białym serem – nadal go lubi (oraz polski sernik, zwłaszcza u Bliklego). Przysmakiem w czasie wedrówek po mieście były kotlety pożarskie ze smażonymi buraczkami i tłuczonymi ziemniakami w barze samoobsługowym koło Zamku Królewskiego, (niestety, już nie istnieje). Kilka miesięcy później Carmen została również zaangażowana do Instytutu Higieny, gdzie zainstalowano konkurencyjny mikroskop elektronowy.

Lato 1963 r. – w drodze na wakacje, na Mazury

... a na Mazurach zimno!

Wakacje 1963 spędziliśmy na Mazurach, w domku kampingowym nad jeziorem - było ładnie, ale chłodno. Wkrótce po powrocie wybraliśmy się z Babcią Hermanową w jej strony rodzinne, przez Lublin, Zamość i Hrubieszów do Dubienki i wsi Rogatka. Niestety, nie dojechaliśmy na miejsce, bo tuż za Hrubieszowem była „strefa graniczna” i uprzednio brukowana szosa była dokładnie zaorana z ogromnymi wertepami. Po próbie przejazdu, po kilkudziesięciu metrach musieliśmy zawrócić. (W tamte okolice ponownie pojechaliśmy dopiero w 2000 r. – zobacz) - https://www.wajszczuk.pl/wycieczki/dub.htm.


2006 r. – wystawa zdjęć na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie –
Carmen wspomina “zimę stulecia” w Polsce w 1962/1963 r .

Nadeszła następna zima, która była również bardzo mrożna, Carmen źle znosiła zimny klimat, sytuacja materialna była zła i nie było perspektyw na poprawę – (skończyły się przywiezione zapasy) - jak i na pomyślny postęp i rozwój kariery naukowej w Klinice – zdecydowaliśmy się starać o pozwolenie na wyjazd. Po kilku odmowach i kolejnych odwołaniach wreszcie otrzymaliśmy zgodę. Po sprzedaniu samochodu i zwrocie kosztów moich studiów, z pozostałych funduszów postanowiliśmy „obsprawić” Carmen na powrót. Udaliśmy się do salonu „Mody Polskiej”, gdzie później na przymiarkach Carmen spotykała Panią Zofię Gomółkową - żonę Pierwszego Sekretarza PZPR, który był wówczas przy władzy. To był jej kontakt ze „szczytami władzy” w Polsce w tym okresie, (poza kilkoma spotkaniami z konsulem w Ambasadzie USA) – władze wywierały na nią nacisk, żeby zmieniła obywatelstwo. Warto tu nadmienić, że pracując w Klinice Profesora Askanasa, raz miałem zaszczyt eskortować od bramy szpitala do Kliniki Pana Premiera Józefa Cyrankiewicza, który przyjechał limuzyną ze swoim szoferem do Kliniki na wizytę do Profesora. Pamiętam, jak sprzątano windę, która była na co dzień używana wyłącznie do transportu chorych z drugiego piętra na parter do Zakładu Radiologii. Profesor pracował również w Klinice Rządowej, jako konsultant i ja tam przez jakiś okres jeździłem karetką na ostre wezwania do pracowników ambasad.

Do USA wracaliśmy również Batorym, już bez kufrów, portem docelowym był znowu Montreal.

Ponownie w Nowym Orleanie, 1964 -1965

Znowu udało mi się uzyskać roczne stypendium w Klinice doktora Burcha. Tym razem więcej uczestniczyłem w obchodach i konferencjach klinicznych, ale główny wysiłek był skierowany na pracę eksperymentalną nad badaniem pobudzenia mięśni brodatkowatych w sercu. Intensywnie przygotowywałem się do egzaminów dla cudzoziemców do prawa praktyki (ECFMG), aby móc rozpocząć szkolenie kliniczne, wymagane do podjęcia pracy w szpitalu przy chorych i później zdania egzaminów licencyjnych na prawo praktyki – każdy stan wymagał tego osobno u siebie.

Ślub cywilny Irmy Almodovar i dr Włodzimierza
Janczakowskiego z Gdańska – Nowy Orlean, 1964

Carmen i Waldemar w nowym samochodzie
- Nowy Orlean, 1964

Jak pisałem powyżej, do Nowego Orleanu przybył w międzyczasie dr Włodzimierz Janczakowski. Pracował on w Ochsner Clinic na chirurgii. Zapoznaliśmy go z koleżanką Carmen z Puerto Rico Irmą Almodovar, która pracowała w sąsiednim Louisiana State University ... , sprawy potoczyły się własnym tokiem i wkrótce byliśmy świadkami na ich ślubie. Po rozważeniu różnych możliwości dalszego szkolenia klinicznego, wybrałem Lovelace Clinic and Foundation in Albuquerque, New Mexico. Był to odpowiednik Mayo Clinic na południu USA. Baza szpitalna była tam w sąsiednim Bataan Memorial Methodist Hospital. Tuż przed wyjazdem przeżyliśmy huragan w Nowym Orleanie – na szczęście nie wyrządził większych szkód i nasz samochód i już załadowana przyczepa zniosły to dobrze, zaparkowane za jakimś murem w domu kuzyna Carmen, który wówczas też mieszkał w Nowym Orleanie.

Albuquerque, New Mexico (Los Angeles, California), 1965 – 1968

Po drodze do Albuquerque przejeżdżaliśmy przez Teksas i któregoś dnia w radiu ostrzegano o tornadach w okolicy. Rozglądaliśmy się wokół, ale nie mając żadnego doświadczenia, nawet nie wiedzieliśmy, jak ono wygląda i czego się strzec. Po przybyciu na miejsce, skierowano nas do małego osiedla domków dla pracowników szpitala i rezydentów. Na ich widok ogarnęło nas początkowo przerażenie – biednie wyglądające gliniane lepianki, w kształcie pudełek- sześcianów, ale z dużymi oknami i w ogródkach. Okazało się, że wewnątrz były bardzo wygodne i nowoczesne, z klimatyzacją – nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jest to lokalny styl budowy – pueblo, wzorowany na osadach miejscowych Indian. Mieliśmy miłych sąsiadow, młodych lekarzy też na szkoleniu, z rodzinami, między innymi z Buenos Aires w Argentynie i z Walencji w Hiszpanii. Ponieważ jeszcze nie miałem wszystkich wyników egzaminów potrzebnych do rozpoczęcia szkolenia (rezydentury) w szpitalu, pierwsze 6 miesięcy pracowałem w Zakładzie Fizjologii Fundacji, kierowanym przez dr Ulricha Luft’a, który był znanym fizjologiem z doświadczeniem w medycynie lotniczej i kosmicznej. Później się dowiedziałem, że na najwyższym piętrze tego budynku znajdował się nowo-utworzony Zakład Medycyny Kosmicznej, ze ściśle kontrolowanym dostępem, bramkami i kartami magnetycznymi. Były to początki medycyny kosmicznej w USA i tam przebadano pierwszych amerykańskich astronautów. (Sąsiad z domków, lekarz z Argentyny został później Prezesem Towarzystwa Medycyny Kosmicznej w Kanadzie). W zakładzie dr Lufta nauczyłem się wkłuć dotętniczych i podstaw metabolizmu tlenowego, które okazały się później bardzo przydatne przy cewnikowaniu serca i naczyń i interpretacji testów wysiłkowych. http://ardentnm.icu.ehc.com/CPM/index.html - (1965)

Szpital „ Bataan Memorial Methodist Hospital” 
w Albuquerque, New Mexico

Koledzy ze szkolenia – Waldemar trzeci od prawej

Szkolenie szpitalne przebiegało wedlug planu, na różnych oddzialach specjalistycznych, włącznie z nocnymi dyżurami na izbie przyjęc. Jednej nocy przywieziono motocyklistę z wypadku drogowego – był ogólnie w dobrej formie, ale miał wiele otarć i uszkodzeń i drobnych ran skóry na twarzy i na rękach. Zajęło to nam, wraz z pielęgniarką, większość nocy – obmycie oraz oczyszczenie ran z piasku i żwiru, a następnie założyłem około stu szwów – słyszałem później, że wszystko się dobrze wygoilo, niemal bez śladów – a więc, udana „operacja plastyczna”. W tym okresie zdałem również egzaminy licencyjne na prawo praktyki – w Nowym Meksyku i w Pennsylwanii.

Okolice Albuquerque były niezwykle malownicze, zwiedzaliśmy okoliczne puebla Indian (Apacze, Hopi, Navaho, Pueblo i inne, razem 22 różne szczepy), pobliskie Santa Fe i Taos z koloniami i pracowniami artystów, wjeżdżaliśmy samochodem na pobliską gorę Sandia, z jej grzbietu był wspaniały widok na miasto i okolice. Objechaliśmy większość obszaru Stanów New Mexico i Arizona włącznie z Wielkim Kanionem oraz pobrzeza Stanów Colorado i Utah.

Rozmieszczenie rezerwatów Indian w New Mexico Osady (puebla) Indian wzdłuż rzeki Rio Grande.

Zdjęcia powyżej – źródło: Wikipedia

Odwiedzaliśmy również wielokrotnie Irmę i Włodka w Denver, Colorado – on tam odbywał szkolenie w anestezjologii. Oni odwiedzali nas w Albuquerque. Dystans 420 mil można było pokonać w równo sześć godzin – dobre, puste autostrady, piękne widoki, zwłaszcza nocą przy jasnym świetle księżyca.

W odwiedzinach u Irmy i Wlodka w Denver, Colorado
gdzieś w Górach Skalistych

 Szpital Cedars of Lebanon w Los Angeles

Pod koniec pobytu w Albuquerque zostałem „wypożyczony” na trzy miesiące przez dr. Eliot’a Corday’a z Cedars of Lebanon Hospital w Los Angeles (obecnie Cedars-Sinai Medical Center) celem przeprowadzenia w jego pracowni serii eksperymentów, które miały ostatecznie wyjaśnić mechanizm patologicznego pobudzenia przedsionków serca w migotaniu i trzepotaniu przedsionków. Carmen, która mi towarzyszyła, spędziła sporo czasu w łóżku w motelu, były drobne przejściowe problemy, bo Waldek był w drodze! Wynikiem tych eksperymentów była późniejsza prezentacja w 1972 rku na 56 Europejskim Kongresie Kardiologii w Madrycie i publikacja w pamiętnikach kongresu. (Ten wyjazd był pamiętny, bo przed kongresem Carmen poleciała najpierw do Polski, żeby zostawić Waldka  i Michałka (urodzonych w miedzyczasie - zobacz ponizej) „na przechowanie” u Dziadków. Leciała z Warszawy do Madrytu z naszym przyjacielem Mariuszem Stopczykiem (zobacz powyzej na zdjęciu) i ... zgubili się. Ja przyleciałem bezpośrednio do Madrytu i czekałem w hotelu. Okazało się, że w czasie krótkiego lądowania w Genewie wyszli z samolotu i poszli na kawe. Usiedli za jakims filarem, zagadali się i jak wyjrzeli, samolot był już ponownie na pasie startowym. Musieli czekać na polączenie w hali lotniska, bo Mariusz, jako „obywatel kraju komunistycznego” nie miał wizy tranzytowej i nie mieli możliwości zawiadomienia mnie.)

Pod koniec naszego pobytu w Albuquerque urodził się Waldemar Jr. – wydarzenie to było obficie oblewane w towarzystwie sąsiadów, przed powrotem Carmen i Juniora ze szpitala. Wkrótce potem przylecieli z Polski moi Rodzice. Mama, jak zawsze bardzo aktywna, wyszukała gdzieś w pobliskich górach „Manzano Mountains”, na wschód od Albuquerque, polskiego księdza w parafii w małej osadzie. Nie pamiętam okoliczności, które towarzyszyły jego przybyciu tam, ale administrował tą górską parafię i jej członków w asyście psa „Sputnika”. Pojechalismy tam jednej niedzieli, ksiądz ochrzcił Waldka i później nas ugościł pieczonym kurczakiem - wszyscy twierdzili, że to był najlepszy pieczony kurczak, jakiego kiedykolwiek jedli – ksiądz żartował, że Sputnik służy mu również do mszy. Mama również wynalazła w górach, w okolicy miejscowości Taos, młodego Polaka – rzeźbiarza, metaloplastyka – stracił obie ręce w Powstaniu, ale to mu nie przeszkodziło, zeby używac spawarek w swojej twórczości.

Niezapomniane były częste wizyty Indianek z pobliskich Puebli, które rozkładały swoje wyroby artystyczne w holu szpitala – fantastycznie kolorowe tkaniny, stroje, dywany, rzeżby i ceramika oraz wyroby ze srebra i biżuteria z koralem i turkusami. Ceny były od kilku do kilkudziesięciu dolarów – teraz się takie widuje w muzeach i drogich galeriach sztuki – ceny sięgają tysięcy dolarów.Stać nas wówczas było tylko na kilka tanich drobiazgów na pamiatkę.

Rodzice wyjechali, my załadowaliśmy samochód, Waldek na tylnym siedzeniu w specjalnym koszyku a nad nim plastykowe motylki na nitkach, za samochodem przyczepa ze skromnym dobytkiem i ... w drogę do Filadelfii.

Filadelfia, 1968 -1969

Miałem załatwioną pracę w Instytucie Doświadczalnym (Bockus Research Institute) Uniwersytetu Pennsylwanii, którego dyrektorem był Prof. Lysle Peterson. Pracował tam wówczas Junek Cywiński (z którym uprzednio pracowaliśmy razem w Warszawie) – zajmował się zagadnianiami modelowania kontroli funkcji układu krążenia przez autonomiczny układ nerwowy. Współpracowałem w tych eksperymentach a jednocześnie uczęszczałem na różne konferencje kliniczne i przyglądałem się zabiegom cewnikowania serca i angiografii w pobliskim szpitalu – Graduate Hospital of the University of Pennsylvania, szefem kardiologii był tam wówczas dr Harry Zinsser. Zatrzymaliśmy się początkowo na krótki okres u Junków, jego żona Hanka pomagała bardzo Carmen w opiece nad Waldkiem. Później, czekając na udostępnienie mieszkania w Drexel Hill (zachodnie przedmieście Filadelfii), przez ulicę od Junków, wyjechaliśmy na kilka dni nad morze do New Jersey. Waldek obchodził w Drexel Hill swoje pierwsze urodziny (przypomnieliśmy mu o tym później)! Ja pamietam, że potem przez kilka dni myłem ściany, poręcz schodów i meble, bo wszystko było lepkie od lodów i innych słodkości, którymi raczyliśmy gromadkę zaproszonych dzieci sąsiadów – było ich sporo. W lecie następnego roku (1969) urodził się Michał (zarejestrowany w urzędzie w sąsiednim Upper Darby). Chrzest odbył się kilka miesięcy później w Bayamon w Puerto Rico – matką chrzestną Michałka była Carmen Ana, bratanica Carmen.

Drexel Hill, Pennsylwania - zima 1969/70?

Wilmington, Delaware - Kwiecien 1970

 

Wilmington, Delaware, 1969 - 1971

W tym okresie kończyło się moje zatrudnienie w University of Pennsylvania. Pobliski Szpital Weteranów (Veterans Administration Hospital) w Wilmington w stanie Delaware szukał osoby z kwalifikacjami na stanowisko szefa nowo tworzonej tam Sekcji Kardiologii. Polecono mnie tam z Uniwersytetu i początkowo dojeżdżałem tam z Drexel Hill, a kilka miesięcy później wynajęliśmy ładny domek w dużym i ukwieconym ogrodzie na północnych przedmieściach miasta Wimington (na Wilson Boulevard) w Stanie Delaware – tu ciekawostka, dom ten należał do rodziców obecnego wice-prezydenta USA, Joe Biden’a. Był on wówczas początkującym prawnikiem i rozpoczynał karierę polityczną, prawdopodobnie zajmował się sprawami administracyjnymi i finansowymi swoich rodziców, bo wielokrotnie się spotykalismy z nim i z jego bardzo miłą żoną. (Niechcący sprzedał nasza pralkę i suszarkę, nie wiedząc, że to nasza – ale wszytko zakończyło sie pomyślnie.)

 Babcia i Dziadek w Wilmington, Delaware – 1971

W Wilmington odwiedzili nas ponownie moi Rodzice, przylecieli obejrzeć nowego wnuka! Podróżowaliśmy z nimi po okolicy, a także do Nowego Jorku, Filadelfii i Polskiej Częstochowy w Pennsylwanii.

W szpitalu Weteranów dopiero „zdobywałem prawdziwe ostrogi” w kardiologii – samodzielne decyzje kliniczne i administracyjne i pełna odpowiedzialność, walka o fundusze, niezależność i zapewnienie najwyższego standartu organizowanych pracowni, przychodni i usług – walka z federalną administracją (bezduszna biurokracja jest wszędzie jednakowa, niezależnie od systemu politycznego). Po dwu latach pracy zaistniał Oddział Kardiologii z prawdziwego zdarzenia, z pracownią hemodynamiczną, cewnikowania i angiografii, pracownia rejestracji i kontroli rozruszników serca, pracownia badań ultradzwiękowych (Echo). Problemem było, że pracownie, laboratoryjna i rentgenowska zamykały się o 3 po poludniu, były nieczynne w week-endy ... i nie było na to rady. Trzeba było sobie radzić, jak kto umiał. Walka z biurokracją mnie zmęczyła, zaczęła się rutyna, bez warunków do pracy naukowej. Zacząłem się rozglądać za nowymi możliwościami i przeglądać ogłoszenia w czasopismach kardiologicznych.

Detroit, Michigan – 1971 - 1997

Natrafiłem na ogłoszenie, że dr (profesor) Adrian Kantrowitz, który niedawno przybył z Nowego Jorku do szpitala Sinai Hospital w Detroit, organizuje zespół do przeprowadzenia badań klinicznych nad efektywnościa tzw. ”balona intra-aortalnego” (urządzenie do częściowego wspomagania pracy serca – Intra-aortic Ballon Pump) u chorych z ostrymi zawałami serca, zwłaszcza tych z komplikacjami i szokiem kardiogennym. Szukał kardiologa z doświadczeniem klinicznym i eksperymentalnym. Możliwość pracy jednocześnie w obu dziedzinach wzbudziła moje duże zainteresowanie. Spotkaliśmy się w barze hotelu w Waszyngtonie podczas któregoś ze zjazdów, rozmowa trwała krótko, chyba sprawiło na nim wrażenie, że byłem w pełni zaznajomiony (czego się chyba nie spodziewał ?) z zasadami działania tego urządzenia, dotychczasowymi badaniami, a zwłaszcza jego pionierskimi osiągnięciami w tej dziedzinie, jak również pracą nad innymi metodami i instumentacją, prowadzonymi w jego laboratoriach.Wyraziliśmy obopólne zainteresowanie, następnie odwiedziłem szpital w Detroit, gdzie jednocześnie zaoferowano mi stanowisko wice-szefa Sekcji Kardiologii. Ponieważ mój kontrakt u Weteranów wygasał dopiero za kilka miesięcy, a umowa na wynajem domu wygasała wcześniej i wynajmujący nam dom Joe Biden planował go sprzedać, zaoferował nam oddanie do naszego użytku i czasowe zamieszkanie w swoim nowym letnim domu odległym o kilka kilometrów, w sąsiednim Stanie Maryland. Niestety nie było w nim bieżącej wody, elektryczności ani telefonu, ale ponieważ był to okres tylko kilku tygodni, więc zdecydowaliśmy się przyjąć jego ofertę i zamieszkaliśmy w tym domku, który był położony w stanowym rezerwacie leśnym, nad małym stawem. Wodę do picia przywoziliśmy w butlach, do łazienki i zmywania przynosiliśmy ze stawu, a wieczory spędzaliśmy romantycznie przy lampach naftowych. Chłopcy przebywali dużo na „świeżym powietrzu”, a Michalek się kiedyś zbuntował i oświadczył, że „idzie na piechotę do Nowego Jorku” – (słyszał tą nazwę, bo właśnie niedawno tam pojechaliśmy z moimi rodzicami, gdy nas odwiedzali w Wilmington), ale na szczęście zawrócił z tej dalekiej drogi po kilkunastu metrach, jak go „zaatakował” przelatujący duży biały motyl!

Na początku lipca wyjechaliśmy w drogę do Detroit, Carmen z dziećmi naszym nowym samochodem – Fordem Mercury Montego, (w poprzednim - Fordzie Mercury Comet, silnik uległ uszkodzeniu, gdy mieszkaliśmy w Drexel Hill – ktoś nasypał cukru do zbiornika z benzyną, jak stał w nocy zaparkowany na ulicy), a ja małą wynajętą ciężarówką z całym naszym dobytkiem - pralka i suszarka, (wspomniane powyzej), lodówka i komplet mebli do sypialni i stołowego pokoju, produkcji szwedzkiej, zakupione uprzednio w Filadelfii. Tak się złożyło, że pomagał mi w przeprowadzce kolega z Kliniki w Warszawie – Tadzio Kraska (jej przyszly kierownik), który przybył do Stanów na jakieś stypendium i nas właśnie odwiedzał. Podjąłem pracę w szpitalu, dzieląc ją między pracę kliniczną, jako partner Melvyn’a Rubefire’a – szefa sekcji i pracę w pracowni doświadczalnej dra Kantrowitz’a.

Szpital “Sinai Hospital” w Detroit, widok od ulicy „Outer Drive” i od strony parkingu od tylu

Pierwszych kilka lat pracy klinicznej było bardzo ekscytujące, ze względu na to, że prowadziliśmy badania wraz z zespołem dr Kantrowitz’a nad efektywnością wspomagania balonem intra-aortalnym pacjentów w szoku kardiogennym, który uprzednio powodował umieralność w 80-90% chorych. Kompleksowe badania hemodynamiczne oraz laboratoryjne i biochemiczne wraz z leczeniem farmakologicznym i wspomaganiem tą pompą (balonem) były prowadzone początkowo w specjalnym pomieszczeniu z dwoma monitorowanymi łóżkami tzw. „Heart Study Area” i trwały co najmniej 2-3 dni, a często dłużej. W tym czasie zespół lekarski pozostawał na miejscu przez 2-3 doby, żywiąc się sandwiczami i kawą, zmieniały się tylko obsada pielęgniarska i techniczna. W późniejszych latach, badania te zostały przeniesione na Oddział Intensywnej Terapii, po jego utworzeniu. Okazało się, że ogromną większość tych pacjentów można uratować i u niektórych przeprowadzić później udane operacje. Podobnie było w przypadkach ciężkiej niewydolności zastawki mitralnej w sercu – tych chorych i innych z ciężką niewydolnością krążenia powstałą z różnych przyczyn, można było przygotować do operacji i wspierać ich w czasie zabiegu operacyjnego – zwiększając szansę ich przeżycia z bardzo dobrymi odległymi wynikami.

Badania naszego zespołu w tym zakresie były pionierskie i w ich wyniku - ten sposób leczenia znalazł szerokie zastosowanie kliniczne w skali światowej (zobacz). Prowadzone były również inne badania, kliniczne i eksperymentalne nad innymi typami protez serca i nad wszczepialnymi odmianami tych protez.

W pracowni doświadczalnej dr Kantrowitz’a prowadziliśmy również (zobacz poniżej) przez wiele lat badania na zwierzętach celem ustalenia wpływu wspomagania balonem wewnątrzaortalnym na zmniejszenie obszaru niekrwienia i martwicy (blizny) w zawale serca. W tych okolicznościach był on też bardzo efektywny! (zobacz)

W międzyczasie objąłem również kierownictwo pracowni cewnikowania, hemodynamiki i angiografii. W 1980 r., po przeszkoleniu w Zurichu u dr Andreas’a Gruentzig’a, wprowadziłem w szpitalu leczenie choroby wieńcowej angioplastyką, a później technikę biopsji endomiokardialnych i badania elektrofizjologiczne. Na różnych kursach szkoleniowych uzyskałem również dyplomy uprawniające do wykonywania zabiegów zakładania stentów i leczenia zwężeń naczyń obwodowych angioplastyką, jak również zabiegów leczenia zwężeń naczyniowych z użyciem laserow – niestety, szpital przechodził w tym okresie zmiany organizacyjne i nie zostały one wprowadzone do naszego armamentarium klinicznego.  

Wraz z kilkoma kolegami zaproszonymi z Polski na stypendia do naszego szpitala prowadziliśmy w naszych pracowniach eksperymentalnych badania nad leczeniem zawału serca balonem intra-aortalnym (Grzegorz Sędek, Jacek Przybylski i Jacek Żochowski), a w póżniejszych latach, badania kliniczne nad zewnętrzną rejestracją, z powierzchni klatki piersiowej, potencjałów z układu przewodzącego serca - węzła zatokowego i pęczka His’a - (Mariusz Stopczyk i Tadeusz Pałko z Politechniki Warszawskiej), zainicjowane wcześniej w Polsce przez kolegę i przyjaciela, Mariusza Stopczyka. Bawił również u nas przez rok Zbigniew Religa. (zobacz).

Przez cały okres pracy w Sinai Hospital byłem również członkiem fakultetu Szkoły Medycznej Michigan State Uniwersity w Detroit – poczynajac od stopnia Instruktora do stopnia Associate Professor. Jej studenci byli kierowani do naszego szpitala na szkolenie kliniczne.

W 1997 roku, w związku z wygaśnięciem umowy na pracę, zmianami zachodzącymi w praktyce medycyny i gwałtownym wzrostem biurokracji i ingerencji administracji lokalnej i federalnej, zdecydowałem się wycofać ze „służby czynnej” w medycynie i przejść „w stan spoczynku” – czyli na emeryturę. Między innymi, zająłem się budową Drzewa Genealogicznego Rodziny.


W Pracowni Cewnikowania Serca w Sinai Hospital, Detroit, ok. 1973 r.

 

Z lokalnej gazety: „Detroit Free Press/Detroit News”, październik 1986

Dyplom z Uniwersytetu

Wayne State University - http://home.med.wayne.edu/

WSU Faculty and Staff
Internal Medicine
Office: 2E University Health Center; (132)5-8210
Chairperson: John B. O'Connell

Associate Professors, Full-Time Affiliate (Sinai Hospital of Detroit)

Oscar Bigman, Robert E. Bloom, Chaim M. Brickman, Paul L. Broughton, Gerald I. Cohen, Ralph Cushing, Lawrence P. Davis, Basim A. Dubaybo, Mark J. Goldberg, Maha Hussain, Richard Jaszewski, James J. Maciejko, Bohdan M. Pichurko, Theodore Schreiber, Claudio D. Schuger, Michael R. Simon, Waldemar J. Wajszczuk.
 

1954 – Warszawa, IV Klinika Chorób Wewnętrznych i 1997 – Detroit, w gabinecie konsultacyjnym

Od wdzięcznych pacjentów

Praca naukowa

1. Publikacje w Polsce - zobacz

2. Wybór publikacji naukowych - lista z National Library of Medicine (USA) http://www.ncbi.nlm.nih.gov/entrez/query.fcgi?cmd=search&db=pubmed&term=Wajszczuk+WJ[au]&dispmax=50

3. Szczegółowy opis, pełna lista publikacji i streszczenia - zobacz

4. Stypendia i współpraca z kolegami z Polski - zobacz


Przygotowali: Waldemar J Wajszczuk & Paweł Stefaniuk (c) 2000-2019
e-mail: drzewo.rodziny.wajszczuk@gmail.com lub drzewo.rodziny.wajszczuk@gmail.com