Wspomnienia Haliny Kozłowskiej (z domu Stawskiej) 
        w 60 rocznicę
        śmierci trojga 
        powstańców
        
Basię, Wajszczukównę poznałam 
    przed wojną w szkole powszechnej w Krasnymstawie. Mojego Ojca urzędnika, 
    przeniesiono z Siedlec do tego powiatowego miasteczka, gdzie pracował w 
    urzędzie skarbowym. Szkoła mieściła się przy ul. Zakręcie w parterowym 
    budynku, a przed nią był obszerny plac. Chodziłam do szkoły z radością, 
    lubiłam się uczyć. Wśród nauczycieli wyróżniał się pan Niewidziajło. Był 
    najsilniejszą osobowością i stanowił dla nas wyrocznię we wszystkich 
    sprawach. Niewysoki brunet o silnej budowie ciała, przenikliwych czarnych 
    oczach i włosach przyprószonych pierwszym srebrem nie potrzebował zabiegać o 
    autorytet, po prostu nim był. Wymagający i sprawiedliwy, wielki patriota, 
    pełen energii działacz brał udział w przygotowaniach społeczeństwa do wojny. 
    Był ojcem sześciorga dzieci, z których jedno - Alicja Joanna chodziła wraz 
    ze mną do tej klasy i była traktowana przez ojca z taką samą surową 
    sprawiedliwością jak wszystkie inne dzieci.
        Najbliższymi moimi 
    koleżankami były trzy dziewczynki: Joasia Niewidziajło,[1] Teresa Borkowska i 
    Basia Wajszczuk, z którą przez pewien czas siedziałam w jednej ławce. Basia 
    była skromną, pełną prostoty dziewczynką o długich brązowych warkoczach, 
    zielonych oczach, brzoskwiniowej cerze, ubraną zawsze, jak wszystkie dzieci, 
    w czarny fartuszek z białym kołnierzykiem. Czasem bywałam w jej domu, w 
    rynku. Rynek składał się z czworoboku przeważnie piętrowych budynków, a w 
    środku znajdował się niewielki skwer. Mieszkanie Basi mieściło się na 
    piętrze i było bardzo duże. Byłam zawsze onieśmielona, świadoma wysokiej 
    pozycji w hierarchii społecznej tej rodziny. Ojciec Basi był powszechnie 
    znanym lekarzem. Przechodziłyśmy przez dużą mroczną kuchnię, gdzie często 
    pracowała matka Basi i szłyśmy do obszernego salonu zalanego światłem z 
    okien wychodzących na skwer. Poznałam rodzeństwo Basi: najstarszą siostrę 
    Danusię, która studiowała farmację, starszego brata Antka, wysokiego, 
    czarnowłosego młodzieńca i najmłodszego Wojtka, ucznia szkoły powszechnej, 
    małego pulchnego chłopca.
Pierwszego września 1939 roku moja 
    Mama szykowała dzieci do szkoły. Prasowała mój granatowy mundurek z 
    niebieską tarczą, z którego byłam dumna jak paw, po prostu pękałam z dumy, 
    że będę uczennicą gimnazjum, ukończyłam bowiem sześć klas szkoły 
    powszechnej. Nagle dom zatrząsł się, rozległ się huk, buchnął tuman kurzu, 
    zabrzęczały wybite szyby.
        Uciekaliśmy wszyscy na dół po 
    schodach i próbowali chować się w kartoflach rosnących w ogrodzie za domem. 
    Starałam się ze wszystkich sił, by być blisko matki, bo to było dla mnie 
    gwarancją, że nic złego się nie stanie. W ogrodzie obok domu upadła 
    niewielka bomba wyrywając szeroką dziurę w ziemi. Słychać było huk 
    padających gdzieś bomb i świst kul wystrzeliwanych z nisko latających 
    samolotów niemieckich.
To był pierwszy dzień wojny. Wkrótce 
    potem jechały jedna za drugą furmanki, wiozące na cmentarz jasne trumny z 
    nieheblowanych desek. Matka moja powiedziała potem, że we śnie liczyła na 
    palcach do pięciu i tyle lat będzie trwała wojna, lecz my (ja wraz z siostrą 
    i bratem) oburzeni, głośno jedno przez drugie zapewnialiśmy gorąco, (zgodnie 
    z ówczesnym powszechnym przekonaniem), że najwyżej w trzy miesiące przegonimy 
    Niemców.
Wojna rozpędziła nas - trzy szkolne przyjaciółki, w 
    różnym czasie traciłyśmy siebie z oczu. Jako jeden z pierwszych w mieście 
    został aresztowany i poszedł na śmierć pan Niewidziajło, zostawiając żonę z 
    sześciorgiem dzieci. Na początku wojny były straszliwe zimy, pamiętam suchy 
    trzask pękających z mrozu drzew. Węgla nie było dla Polaków, tyle tylko. aby 
    napalić pod kuchnia i coś ugotować Nie było żywności. Nie zapomnę nigdy 
    radości, która uskrzydlała serce pod obłoki, gdy po obudzeniu uświadamiałam 
    sobie, że dziś będzie w domu chleb. Szło się do sklepu, stawało w długiej, 
    długiej kolejce i na kartki kupowało czerwoną marmoladę z buraków i ciemny 
    lepiący się, gliniasty chleb, w którym jaśniały kawałki słomy. Tego chleba 
    było niewiele dekagramów i najczęściej jeszcze tego samego dnia się go 
    zjadało, chociaż była to porcja wydzielona przez Niemców na tydzień.
        Rozchorowałam się i wydawało się rodzicom, że nadszedł koniec mojego życia. 
    Pamiętam, że ktoś (ojciec?) niósł mnie na rękach do sali w szpitalu. 
    Słyszałam czyjś głos protestujący przeciwko znoszeniu umierających do 
    szpitala. Ksiądz udzielił mi namaszczenia Olejami Świętymi. Przyszedł do 
    mnie doktor Wajszczuk, przychodził kilka razy dziennie i pamiętam to dobrze, 
    w nocy pojawiał się cichutko i pochylał nic nic mówiąc. Przychodził z domu 
    nocą do ciężko chorych, choć obowiązywała godzina policyjna. Być może doktor 
    miał tzw. przepustkę, ale zdarzało się, że Niemcy nie sprawdzając strzelali 
    do znajdujących się nocą na ulicy Polaków. Jednocześnie zapadłam na dwa 
    tyfusy: brzuszny i plamisty. Leżąca na sąsiednim łóżku młoda kobieta, po 
    otrzymaniu chleba chowała go pod poduszkę, pukała w ścianę nieprzytomnie 
    wołając rodzinę, po trzech dniach cichutko umarła. Nikt do mnie nie 
    przychodził, to był oddział zakaźny, krzątały się tylko siostry zakonne, 
    łagodnie uśmiechnięte anioły o dobrych rękach niosących ulgę. Obcięły mi 
    warkocze i czesały mnie. I cichy, nieodłączny doktor Wajszczuk z troską 
    doglądający chorych. Leżałam w sali na wysokim parterze i pewnego dnia 
    zdumiona zobaczyłam główkę Basi Wajszczukówny, zadartą jak najwyżej. 
    Usłyszałam jej wesoły głos. Przyszła do szpitala po bochenek chleba, który 
    lekarze czasem otrzymywali. Jak wdrapała się tak wysoko, nie wiem. Cieszyła 
    się i wyciągała ku mnie rękę z ułamanym, ciemnym kawałem chleba, chwaląc go, 
    że jest świeży, jeszcze ciepły. Ale ja nie mogłam wstać. W tym momencie 
    wszedł doktor. Basia usłyszała surowe słowa ojca, który uświadomił nam, jak 
    bardzo niebezpieczne byłoby zjedzenie przeze mnie choć najmniejszego kawałka 
    tego chleba.
Kiedy byłam już w domu przyszła pewnego dnia pani 
    Wajszczukowa. Usiadła skromnie na krześle w kuchni i pytała moją mamę czy 
    pozwoli mi wyjechać na wieś z Basią do Żółkiewki, gdzie państwo 
    Wajszczukowie mieli dom (lub jego część), chyba w jakimś folwarku. 
    Pojechaliśmy we troje z Antkiem i Basią. Był to duży, drewniany dom 
    pomalowany na ciemny kolor. Przed domem znajdował się podjazd i duży gazon. 
    Basia prała mi moją odzież, karmiła, oddając wszystkie lepsze kąski. Gdy nie 
    chciałam jeść, oświadczała, że jeśli nie zjem, wyrzuci to, bo ona jeść nie 
    może. Ponieważ nie miałam szczoteczki do zębów, umyła mi je własną. W 
    Żółkiewce nie byliśmy długo.
U państwa Wajszczuków zamieszkał 
    oficer niemiecki z gestapo zabierając im część mieszkania. Dzieci tzn. 
    Antek, Basia i Wojtek wyjechały do Warszawy do szkół. W Krasnymstawie 
    zamknięto jedyną szkołę średnią i wywieziono większość nauczycieli. W 
    stolicy były większe możliwości kontynuowania nauki. Moja mama jeździła 
    czasem do swej rodziny przez Warszawę. Rodzeństwo Wajszczuków zapraszało ją, 
    gościło, witało i żegnało ze łzami. Pani Wajszczukowa z Danusią, z 
    Krasnegostawu jeździły często do dzieci. Pewnego razu po powrocie znalazły 
    doktora martwego, leżącego na podłodze obok drzwi. Może chciał iść, szukać 
    pomocy?
    W lipcu 1944 roku weszły do Krasnegostawu wojska polskie i radzieckie. 
    Pierwszego sierpnia wybuchło powstanie w Warszawie. Kościół był otwarty cały 
    dzień, gdzie wzywano do modlitwy za powstańców.
Kiedy pani 
          Wajszczukowa pojechała do Warszawy, nie było już domu, w którym mieszkały 
    dzieci i nie było Warszawy. Mówiono, że szukała wszędzie swoich trojga 
    dzieci i nie znalazła nikogo. Zostawiała kartki z prośbą o informację, 
    szukała najmniejszych choćby śladów. Podobno kiedy dowiedziała się o ich 
    losach, osiwiała w przeciągu kilkunastu godzin. Walcząc o wolną Polskę 
    zginęli wszyscy.
Nie pamiętam, żebym podziękowała doktorowi za 
    uratowanie życia, nie pamiętam, czy dziękowałam pani Wajszczukowej lub Basi. 
    Wydawało mi się to wszystko takie zwyczajne i oczywiste. Smutne jest to, że 
    często nie umiemy ocenić łudzi, których spotykamy na drodze życia. Dopiero 
    po latach, z perspektywy, najczęściej gdy odejdą, stają się bardziej 
    jednoznaczni, jednowymiarowi i nareszcie wiemy, jacy byli i kim w 
    rzeczywistości byli da nas. W miarę poznawania ludzi i świata, który 
    stworzyli, dowiedziałam się, że spotkawszy rodzinę Wajszczuków, spotkałam 
    jednak dobrych Ludzi, moich prywatnych świętych, o których nie mogę myśleć 
    bez łez. Dziś - ze wszystkich grobów na świecie mam dwa najdroższe - mego 
    Ojca i Matki oraz grób Rodziny Wajszczuków.
Piotrków 
    Trybunalski, 4 sierpnia 2004 roku